Wszystko, co nie było białe



Kilka lat temu, w nowojorskiej galerii De Kooning House na Long Island odbyła się głośna wystawa obrazów i rzeźb Lonniego Holleya – amerykańskiego artysty, pasjonata sztuki i muzyka. Kolekcja prac zatytułowana Everything That Wasn’t White, prezentowała szereg neoprymitywistycznych rzeźbiarskich obiektów stworzonych ze śmieci, złomu i odpadów przemysłowych, zainstalowanych na tle nieskazitelnej bieli ścian sali wystawowej. Świadoma gra kontrastem, nie tylko podkreślała główny motyw wystawy i wartość artystyczną eksponatów, ale również wzbudzała zainteresowanie postacią twórcy, bo nawet pobieżny wgląd w biografię Holleya jest żywym pomnikiem postkolonialnej, ludzkiej tragedii. 


Lonnie Holley urodzony w skrajnej nędzy jako jedno z 27 dzieci, bardzo szybko doświadczył współczesnego amerykańskiego zniewolenia: przemiennej opieki zastępczej, podłej minimalistycznej edukacji, nietrafionych programów socjalnych, więzienia oraz bezdomności. W latach 70 spędził dwa lata w brutalnej, całkowicie czarnej kolonii poprawczej, w której większość dzieci nie dożywała pełnoletności. Potem pracował w słabo opłacanych zawodach i dryfował po kraju, z przerwami trafiając do więzienia. Kiedy Holley wrócił na pogrzeb siostrzenicy, która zginęła w pożarze domu, okazało się, że jego rodzina została pozbawiona środków do życia. Nie było pieniędzy na odbudowę ani nagrobek. Prowizoryczny pomnik, który wyrzeźbił z miękkiej bryły odpadu przemysłowego, stał się punktem wyjścia dla jego wzlotu.

Historia Lonniego Holleya została dobrze udokumentowana w mediach, ponieważ poza wszystkim innym, jest bardzo dobrym piarem dla artysty w amerykańskim społeczeństwie, które uczyniło ze skrajnej bezdomności fetysz. W pracach Holleya opartych na obiektach znalezionych i wykonanych z ludzkich odpadków, bez trudu znajdziemy wspólny mianownik łączący jego sztukę z sytuacją materialną dużej części czarnoskórej społeczności. I jest to stały, dobrze widoczny element, który w wielu życiowych aspektach współczesnej Ameryki wciąż pozostaje niezmienny.


Prace Holleya zawsze były konstruowane tak, by stanowiły całkowicie wciągające doświadczenie. Teraz, wszechstronny artysta dokłada do swojego zbioru kolejny zmysłowy aspekt. Koncepcja płyty Lonnie Holley Oh Me Oh My [2023], wyłamuje się z próby utrwalenia jednoczących zasad przetrwania we współczesnym świecie. Holley jako muzyk spogląda do wewnątrz samego siebie. Jest przy tym bezpośredni, surowy i szczery. Nawiązuje do osobistych, najbardziej dramatycznych przeżyć, a jednocześnie z udziałem zaproszonych gości: Moor Mother, Bon Iver, gitarzysty Jeffa Parkera czy trębacza Jordana Katza, znakomicie sobie radzi z płaszczyzną liryczną i instrumentalną.

Jak tylko dobiegnie końca ewangeliczny połysk utworu Testing otwierającego album, wkraczamy w świat grobowych westchnień Holleya o dziwnie pozytywnych afirmacjach. Czy jest to robione nieświadomie, czy szczerze – nie jest do końca jasne, ale uzyskany efekt zatrzymuje uwagę. I Am a Part of the Wonder z udziałem Moor Mother, doskonale łączy hipnotyczny wir elektroniki, pulsujący bas i skrzeczące dęciaki, z niskim ziarnistym brzmieniem głosu artysty. Dla każdego, kto śledził rozkwit afrofuturyzmu w krajobrazie współczesnej sztuki Zachodu, trudno wyobrazić sobie lepsze tworzywo dla Holleya: apokaliptyczna wizja i survivalowa nadzieja, zanurzone w mglistej panoramie niejednoznacznych dźwięków. W innym miejscu narastający pęd utworu Mount Meigs staje się wczesną apoteozą albumu. Jest świadectwem pobytu Holleya w poprawczaku. Utwór z każdą minutą staje się coraz bardziej napięty – gęsty od niemożności i beznadziei. To tutaj padają najbardziej wstrząsające słowa płyty: Chcę wrócić do domu. W zawieszonej poświacie nagrania None Of Us Have But A Little While znajdziemy chwilę wytchnienia. Dwa oczka niżej elektroniczna draperia wisząca nad utworem I Can't Hush zdaje się podkreślać narrację twórcy, którego monolog z każdą chwilą, coraz bardziej łamie serce. 

Oh Me Oh My nie odpuszcza przez cały czas trwania płyty, raz po raz wyrywa słuchacza z poczucia komfortu. Nawet dla osób nieobeznanych z życiorysem i twórczością Holleya, pełne nadziei aspiracje wyrosłe z tragedii mogą być wstrząsającym doświadczeniem – nie bez powodu, bo tak naprawdę ten album jest raportem o stracie: głębokiej, osobistej, historycznej, ale przede wszystkim namacalnej i prawdziwej. Nie pokazuje egzystencjalnych emocji. Po prostu opowiada o tym, jak było i jak jest. Stoi za tym człowiek, który w swoim życiu odebrał nieprawdopodobną ilość ciosów. W wieku 73 lat wciąż żyje i jest potrzebny. Bardziej niż kiedykolwiek.

 


Jagjaguwar, 2023
Foto: James Fuentes, De Kooning House Art

Komentarze

  1. Bartek Sikora20 marca, 2023

    Niezłomna osobowość o wielu talentach. Z całą pewnością jest to tegoroczna czołówka.

    OdpowiedzUsuń
  2. P-a-c-y-f-a21 marca, 2023

    Ten człowiek tworzy tyle piękna … niesamowite :)

    OdpowiedzUsuń
  3. < kantor wymiany >21 marca, 2023

    Oh Me Oh My ma wiele do zaoferowania i wcale nie jest aż tak wymagający, jak się wydaje przy pierwszym odsłuchu. Otwiera się niepostrzeżenie, a potem brzmi jak wolność.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo łatwo jest zgubić ten wartościowy album.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz