Pojawia się każdego roku pomiędzy październikiem a końcem listopada, zazwyczaj w najmniej spodziewanym momencie. To jest mój osobisty rytuał, nad którym nie jestem w stanie zapanować, nie potrafię go przewidzieć a tym bardziej racjonalnie wytłumaczyć jego sens. Wiedziony intuicją pośpiesznie zawiązuję buty, zakładam ciepłe palto i wyruszam leśnym traktem w daleką podróż do wnętrza samego siebie, gdzie jedynym kolorem – oprócz dywanu ze złotych liści, okazuje się być muzyka, jaką ze sobą zabieram. Są takie płyty, dla których słowa są zbędnym balastem. Są też takie utwory, jak chociażby Beirut , które onieśmielają urodą, zamykają usta i otwierają umysł. Dużo tam miejsca na ciszę pomiędzy nutami i nadzwyczajną wrażliwość. Ibrahim Maalouf jest libańskim trębaczem młodego pokolenia – a do trębaczy mam wyjątkową słabość, szczególnie kiedy jest im blisko do jazzowych nut. Kiedyś mój przyjaciel zapytał, skąd się bierze u mnie ta fascynacja trąbką? Odpowiedź była prosta. Po...
o muzyce z kulturą