Przesłanie nowej płyty Kali Uchis – Red Moon In Venus [2023], w dużym stopniu ilustruje okładka nasycona bladoczerwoną poświatą. Odnosi się do astronomicznego zjawiska nazywanego czerwonym księżycem. Jeśli wierzyć astrologom, czerwony księżyc w koniunkcji z planetą Wenus, tworzy silną rotację wprawiającą ludzkie emocje w ruch. Pojawia się wówczas niepokój, częste zmiany nastroju, a przede wszystkim gwałtowny przepływ uczuć towarzyszący erotycznym uniesieniom i miłosnym rozterkom. Obie planety uważane są również za ucieleśnienie kobiecej zmienności – w obrębie piętnastu utworów Red Moon In Venus, prawdopodobnie odmienionej przez wszystkie przypadki.
Biorąc pod uwagę, że nie jestem szczególnie mocny w rozwiązywaniu astrologicznych łamigłówek, wolę skupić się na produkcji, bo w przypadku Red Moon In Venus otrzymujemy album w zasadzie kompletny: przemyślany lirycznie, przyzwoicie wyprodukowany, czerpiący z popkulturowych wzorców końca lat 80. Jest coś urokliwego w sposobie, w jaki część piosenek zapożycza soulowo-funkową estetykę tamtej epoki. Rodzaj powabnej elegancji utworów I Wish You Roses czy Moonlight, dodatkowo wzmacnia liryczny przekaz opowiadający miłosne historie zmysłowym, tęsknym głosem. Bardzo dobrym przykładem jest nagranie Blue, które przypomina melancholijną piosenkę wyjętą z katalogu Sade.
Zauważalne przeskoki brzmienia ścieżki wokalnej Uchis zorganizowane są wokół tematyki utworów. Ponieważ mocny głos wokalistki nie jest zbyt agresywnie poddawany studyjnej obróbce, z łatwością możemy usłyszeć wszystkie zmienne, jak również żywe emocje towarzyszące jej kluczowym piosenkom; ale niezależnie od tego, czy artystka jest zakochana, wkurzona czy zrezygnowana, wciąż zachowuje tę samą pewność siebie. Głosy zaproszonych gości: Omara Apollo, Dona Tolivera i Summer Walker mają tutaj niewielkie znaczenie i w duetach z Uchis schodzą na dalszy plan.
Rozpatrując stronę instrumentalno-aranżacyjną, Red Moon In Venus nie zaskoczy nas szczególną finezją. To ze wszech miar nowoczesna produkcja sytuująca album w centrum współczesnej popkultury, ale chwilami grzęźnie w banalnych schematach. Jaskrawym przykładem jest finałowy Happy Now. Aranżacyjna strona utworu mimo optymistycznego przesłania dotyka granicy kiczu, który na tej płycie nie powinien się zdarzyć. Rzecz zwięzła, miła, weekendowa, z jawnie klubowym potencjałem, z kobiecego punktu widzenia opisująca emocjonalne wzloty i nostalgiczne upadki. Wszechobecna promocja płyty oznacza duże oczekiwania i większe niż zwykle ambicje, ale z budowaniem pomnika Kali Uchis jeszcze bym się wstrzymał.
Geffen Records, 2023
Foto: Amauary Nessaibia
Nostalgiczny "Blue" bardzo mocno wyróżnia się na tle pozostałych nagrań i przypomina o długim, niepokojącym milczeniu Sade.
OdpowiedzUsuńPomyślałem o tym samym.
UsuńDobre wiadomości są takie, że premierowych utworów z nowej płyty Sade, prawdopodobnie posłuchamy już pod koniec wakacji.
Usuńnie powiem. oko jest na czym zawiesić, ale muzyka na chwilę, na moment
OdpowiedzUsuńCoś ostatnio kiepsko z dobrymi płytami ...
OdpowiedzUsuńKrótka przerwa na głęboki oddech na pewno nie zaszkodzi, bo koniec marca i cały kwiecień zapowiada się na bogato. Dziewięć nowości już oznaczyłem do pilnego odsłuchu, a trzy z nich jako bardzo ważne. Trochę cierpliwości.
Usuń