Po 16 latach od wydania ostatniego albumu The Cure przypominają o sobie jednym z najbardziej refleksyjnych dzieł w karierze. Songs of a Lost World [2024] porusza najgłębsze, a zarazem najciemniejsze zakamarki ludzkiego umysłu, a jednocześnie ukazuje zespół w pełni dojrzałości artystycznej łączącej melancholię z dźwiękową surowością, charakterystyczną dla najważniejszych płyt grupy. Album jest głęboko zakorzeniony w indywidualnych doświadczeniach czołowej postaci The Cure, Roberta Smitha. Osobiste tragedie – śmierć matki, ojca i starszego brata są tutaj motywami przewodnimi, przynosząc bolesne refleksje nad śmiertelnością i przemijaniem. W Songs of a Lost World mamy do czynienia z twórcą w pełni dojrzałym, świadomym nieuchronności końca, gotowym zmierzyć się z tym, co nieodwracalne.
Już od otwierającego Alone z jego powolnym apokaliptycznym klimatem, słychać, że premierowe utwory będą wędrówką po mrocznych zaułkach ludzkiej natury. Motyw czasu i przemijania jest wszechobecny, co podkreślają teksty i niezmiennie rozedrgany wokal Smitha. Muzycznie płyta plasuje się między mrokiem Pornography [1982] a epicką melancholią Disintegration [1989], ale ze współczesnym podejściem obejmującym całość produkcji. Sekcja rytmiczna w obrębie wszystkich kompozycji jest bezbłędna. Simon Gallup po raz kolejny udowadnia, że jego bas jest kręgosłupem brzmienia The Cure, podczas gdy zdecydowany rytm perkusji Jasona Coopera nadaje utworom dodatkowej głębi.
Nagrania Songs of a Lost World są doskonale wyważone – to zaledwie osiem kompozycji, jednak każda z nich jest dopracowana do perfekcji. Muzyka The Cure zawsze miała w sobie coś więcej niż tylko rockową narrację – była sztuką tworzenia atmosfery, budowania nastroju, stopniowego zanurzania słuchacza w mrocznej panoramie emocjonalnych pejzaży. Tak jest również tym razem. Mimo że album nie przynosi rewolucji, jest świadectwem dojrzałości zespołu, który potrafi przemawiać do swoich fanów poprzez dwie umiejętnie zintegrowane warstwy: liryczną i melodyczną.
Najbardziej poruszającym nagraniem płyty jest I Can Never Say Goodbye, poświęcony zmarłemu bratu Smitha. Piosenka, która dosłownie łamie serce, jednocześnie ukazuje frontmana The Cure jako artystę zdolnego do szczerej konfrontacji z najtrudniejszymi tematami. W innym miejscu Drone: Nodrone chropowatą linią basu przywołuje wspomnienia z najwcześniejszych lat działalności zespołu. Z kolei Warsong w hipnotycznych warstwach brzmieniowych przemyca zakamuflowany komentarz polityczny dotyczący narastającego chaosu współczesnego świata. Zamykający płytę Endsong to muzyczna refleksja nad upadkiem wszystkich cywilizacyjnych zdobyczy, pełna powolnych, uderzających rytmów i podniosłych dźwięków gitar. To pożegnalny lament, który łączy osobiste doświadczenia Smitha z szerszą, egzystencjalną refleksją nad życiem i jego kruchością: Jestem na zewnątrz, w ciemności, zastanawiając się, kiedy zrobiłem się tak stary… Zatraciłem się w czasie, to nie potrwa długo … Zostałem sam pośród niczego – intonuje 65-letni Smith i sprawia, że wszystko się zgadza – nawet jeśli formacja nie wyda już żadnej płyty, to będzie w porządku. The Cure nigdy nie byli zespołem gotyckim w klasycznym tego słowa znaczeniu, ale zawsze mieli w sobie gotycki majestat, który tutaj osiąga swoje apogeum.
Songs of a Lost World jest płytą złożoną z ośmiu utworów bezsprzecznie pozostających esencją wszystkiego, co The Cure sobą reprezentował: mrocznej poezji i brzmieniowej ekspresji porywającej słuchaczy do wnętrza emocjonalnego huraganu. Dla stęsknionych fanów Songs of a Lost World jest świadectwem triumfalnego powrotu kultowej formacji. Z kolei dla nowego pokolenia dopiero odkrywającego twórczość The Cure, album może być doskonałym punktem wyjścia do zgłębienia twórczości jednego z najbardziej wpływowych zespołów w historii popkultury.
Fiction Records, Capitol 2024
Foto: Toskana INC
Słowa nie wystarczą, żeby wyrazić, jak "pięknie" dramatyczny jest ten album. Świat "Friday I'm In Love" się skończył, niebo zgasło i pozostał tylko lament, wyrywkowe wspomnienia, miłość i smutek w postaci ośmiu rozpaczliwych piosenek. Jestem pewna, że zostaną ze mną do końca życia :)
OdpowiedzUsuńBon Iver, Godspeed You! Black Emperor, The Smile, teraz The Cure. Dziwnie pesymistyczny ten koniec roku, jakby coś wisiało w powietrzu.
OdpowiedzUsuńPonoć artystyczne dusze mają wyjątkowe wyczucie chwili. Biorąc pod uwagę zamęt, jaki dzieje się wokół nas - trudno nie popaść w przygnębienie :)
UsuńWłaśnie jestem po pierwszym odsłuchu. Niesamowity ładunek emocjonalny, aż trudno złapać oddech.
OdpowiedzUsuńWokal, brzmienie, współpraca gitar + atomowa perkusja budzą mój szacunek!
OdpowiedzUsuńWszystko byłoby ok, gdyby nie upakowano tych nagrań w wielkiej rurze loudness war z maksymalnie podkręconymi przesterami, co sprawiło, że już po pierwszym kawałku miałem ochotę zakończyć odsłuch. Tak brzmieniowo męczącej płyty nie słuchałem już dawno. Nawet pliki dużej rozdzielczości niczego tu nie wnoszą. Nie wiem, może takie było założenie. Nadziei upatruję w wydaniu winylowym, z odpowiednio zrewidowanym masterem całego pasma. Szkoda, bo materiał zacny, jak wspominasz pełen aranżacyjnych smaczków.
UsuńWiesz, ale te boleśnie gęste przestery idealnie wpisują się w atmosferę Songs of a Lost World, więc może właśnie taki był zamysł. Jeśli się już męczymy, to razem i na wszystkich poziomach jednocześnie. W końcu słuchamy rocka, a ten już z samej definicji krystalicznej produkcji nigdy nie kochał.
UsuńRóżnica jest dość zasadnicza. Led Zeppelin efektu loudness war nigdy nie stosował, a mimo to ze swoimi emocjami, przesterami i zgrzytami czasami eksplodował z niesamowitą furią i było to bardzo miłe dla uszu.
UsuńWczorajsza krzątanina na grobach bliskich trochę mnie odstręczyła od nakładania kolejnej warstwy mroku, ale Songs of a Lost World spokojnie obsłucham sobie w dzisiejszy wieczór. Już wcześniej ujawniony Alone, sprawił, że od razu pomyślałem, że może grubo. Po wielu latach milczenia najbardziej poruszył mnie zupełnie niezmieniony głos Smitha, jakby czas postanowił tego kruchego instrumentu nie dotykać.
OdpowiedzUsuńPomimo wielkiego ładunku emocji, programowy pesymizm tej płyty jakoś do mnie nie przemówił.
OdpowiedzUsuńNie wiem dlaczego.
po kilkunastu odsłuchach jednak nie
OdpowiedzUsuń