Przez prawie trzy dekady australijskie trio The Necks,
zarówno w studio, jak i na scenie, podążało za zwodniczo prostą
formułą: rozpocznij miniaturą, dyskretnymi myślami spływającymi na
klawiaturę fortepianu. Zakotwicz je basem i dryfującymi bębnami. W
połowie sesji wymieszaj energię i gęstość tych fraz, aż zasugerują
przestrzeń dla wolnej improwizacji. Potem uzupełnij paletę barw,
kolejno dodając gitarę i organy. Wówczas pęczniejąca ściana dźwięku
zaskoczy mnogością kolorów, intensywnością zmian akcji, po czym stopniowo wygaśnie, ustępując miejsca harmonicznym alikwotom sugerującym
powrót do akustycznych źródeł początkowej fazy nagrania.
Dyskografię zespołu można porównać do
ulubionego serialu, którego fabułę znamy na wylot, a jednak ciągle
odnajdujemy w nim nowe wątki zmieniające sens wyuczonych na pamięć scen i
dialogów. Nie inaczej jest z jubileuszową dwudziestą płytą The Necks – Body [2018].
Rozległy, czteroczęściowy utwór zaskakuje kolekcją skrajności: od
zamyślonego fortepianu i basu długo dryfującego po obrzeżach marzeń
sennych, do postrockowej erupcji nasyconej klawiszami i miękko
kołyszącą perkusją, zza której wyłania się gitara elektryczna rozbijająca skrupulatnie budowany motyw przewodni w kosmiczny pył – rodzaj dźwiękowej plazmy powoli ulatującej w przestworza.
Uwagę przykuwa bezbłędna współpraca basisty Lloyda Swantona z Tonym Buckiem,
który w nagraniu pełni podwójną rolę kotwicy rytmicznej i agresora,
próbując oswoić perkusyjne zawiłości z nieokiełznaną szarżą gitary. Ale
to pianista Chris Abrahams schowany za ścianą narastającego hałasu wydobywa neonowe akordy, oferując migotanie światła z wnętrza rozszalałej burzy.
Trzeba posłuchać: całości – najlepiej pod gwiazdami sierpniowego nieba.
Ocena: ✪✪✪✪✪✪✪☆☆☆ 7/10
Photo: Global Net
Komentarze
Prześlij komentarz