Przejdź do głównej zawartości

Kiedy muzyka śni samą siebie


Twórczość nowojorskiego kompozytora i perkusisty Eli Keszlera balansuje na granicy eksperymentu, sztuki współczesnej i improwizacji. Jego nowy, pozbawiony tytułu album Eli Keszler [2025] jest kolejnym etapem tej podróży, a jednocześnie odważnym krokiem w nieznane. Mamy tutaj do czynienia z rodzajem dźwiękowego manifestu częściowo porzucającego stricte perkusyjne eksploracje na rzecz emocjonalnego, niemal filmowego cyklu kompozycji pełnych ukrytych znaczeń, szeptów, cieni i niuansów, w których dwanaście premierowych utworów, nie tyle opowiada historie, ile je śni.

Nagrania swobodnie przemierzają elektroniczne krajobrazy, ale granice gatunków takich jak: jazz, ambient, trip-hop, muzyka eksperymentalna, a nawet elementy popu, zostają tutaj celowo rozmyte. Eli Keszler konstruuje utwory z drobnych fragmentów, które nieustannie się zmieniają, pęcznieją, rozpraszają i zlewają w niepokojące efemeryczne struktury. Płyta oddycha huśtawką falujących nastrojów, zostawiając sporo miejsca na nieuchwytne teksty – szeptane, czasami wykrzykiwane przez ledwo słyszalne odległe głosy. 


Rozpoczynając prace nad projektem zawierającym wokale, Keszler odkrył, że może umieścić nieregularny język przetworzonego rytmu perkusji w zupełnie nowych kontekstach. Artysta skorzystał z pomocy wokalistki Sofie Royer oraz saksofonisty Sama Gendela. W trakcie zespołowych eksperymentów sprawdził, co się stanie gdy zderzą się ze sobą wszystkie rezonujące brzmienia, kolory i nastroje. Z zebranego materiału powstało coś, co przypomina muzykę opisującą noc. Echa słów przenikają smyczkowe pasaże, gitarowe poślizgi, saksofonowe faktury, ruchome linie basowe i wielokierunkowe rytmy, a wszystko razem wydaje się dziwnie bezimienne, melancholijne, jakby pokryte warstwą smutku, a może rozpaczy. 

Album zaczyna się od westchnienia i przechodzi w słowa szeptane, wypowiadane i wysyłane z innego miejsca. Keszler pozwala warstwie lirycznej krążyć i egzystować w szczelinach wielu nagrań. Może to przynieść ukojenie, jak i wywołać dreszcz emocji wyraźnie nawiązujących do pejzaży dźwiękowych wyjętych z filmów Davida Lyncha. Zmysłowe melodie śpiewane przez Sofie Royer otwierają kurtynę do czerwonego pokoju z Twin Peaks, podczas gdy nerwowy avant-jazz utworów Ever Shrinking World i We Don't Need The Weather przywołuje schizofreniczną atmosferę klubu Silencio, z filmu Mulholland Drive. To ciekawe zjawisko, bo w ostatnim czasie artyści dość często sięgają po mrok z katalogu Lyncha. Eli Keszler również wpada w te pułapki – aż do ostatniego utworu, w którym znajduje ukojenie w dźwiękowym surrealizmie.



‎Luckyme, 2025
Foto: Mary Kang

Komentarze

  1. < kantor wymiany >20 maja

    Zręcznie budowana dramaturgia, jak pod obraz lub senne marzenie. Tak, to na pewno będzie druga płyta Keszlera w mojej kolekcji. Pierwsza - Stadium, otworzyła mi oczy na nietuzinkową twórczość tego wybitnego perkusisty obsesyjnie szukającego wymówki do zaśmiecania kadru dźwiękiem, aby przestrzeń wokół artysty mogła kształtować to, dokąd zmierza. Keszler jest konsekwentny w tym co robi. Każda jego płyta jest inna i za każdym razem zaskakuje formą. Tak też jest tym razem. Tutaj nie ma pomyłek, chociaż są przypadki, a wszystko jest dogłębnie przemyślane. Wystarczy posłuchać.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz