To, co dzieje się na płycie amerykańskiej hardcore’owej formacji Deadguy – zdaje się być czymś więcej niż tylko powrotem po trzydziestu latach milczenia. To nie nostalgiczny reunion, ani próba odcięcia kuponów od kultowego statusu. To brutalna kontynuacja zakreślająca szeroki łuk, od podziemnego chaosu ich debiutu Fixation on a Co-Worker [1995] – do świata pogrążonego w kryzysie egzystencjalnym, społecznym i politycznym Near-Death Travel Services [2025], gdzie już nic nie ma sensu, a wszystko wokół osiąga temperaturę wrzenia. Gdy w połowie lat 90 zapaleni rockmani z New Jersey nagrali Fixation on a Co-Worker, świat ekstremalnych brzmień nie był jeszcze gotowy na tak wysoki poziom niepokoju, rozchwiania i szczerości. Zespół rozpadł się, zanim płyta zdążyła zatoczyć szersze kręgi. Ale jej wpływ – niczym radioaktywny opad, zainfekował całe pokolenia muzyków: od Converge po Dillinger Escape Plan.
I nagle, trzy dekady później, coś ich znowu połączyło. Deadguy wrócili, ale nie z sentymentem, tylko z odbezpieczoną bronią w ręku. Near-Death Travel Services nie brzmi jak powrót nobliwych weteranów wspominających młodzieńcze ekscesy. To raczej album doświadczonych muzyków, którzy przez trzydzieści lat przeżuwali niepokój, gorycz i frustrację – aż wreszcie wszystko to sfermentowało, a potem wybuchło jak wulkan. Płyta brzmi tak, jakby współczesny świat został zamknięty w demolującej maszynie do mięsa i podpięty pod prąd. Producent Deadguy, Steve Evetts powrócił za konsoletę, ale nie po to, by powielać stare patenty. Nowy materiał w żadnym razie nie jest dźwiękowym klonem debiutu, tylko jego zaktualizowaną, bardziej dynamiczną, głębiej rezonująca wersją pozbawioną oznak złagodzenia.
Near-Death Travel Services uderza od pierwszej sekundy. Brzmienie gitar jest tak poszarpane, jakby w napięte struny ktoś celowo sypał rdzę i piach. Sekcja rytmiczna przypomina walec bez układu hamulcowego. A wokal? To już nie młodzieńcza furia, a raczej głos kogoś, kto stara się kontrolować histeryczny krzyk, bo inaczej by eksplodował. W zasadzie płyta nie ma słabych punktów, ale kilka utworów szczególnie mocno wybija się na pierwszy plan. Kill Fee, Barn Burner, New Best Friend, Cheap Trick, The Long Search for Perfect Timing wybrzmiewają jak osobliwy manifest – rodzaj sonicznego rozrachunku z czasem, który przeminął, ale na zawsze nie odszedł. Nagrania z impetem uderzają w przeponę, mimowolnie zaciskają szczękę i nie pozwalają złapać oddechu. Tym odczuciom towarzyszą mocne słowa. To toksyczne teksty o tym, jak życie nas pożera, mieli i wypluwa. O zdradzie – niekoniecznie spektakularnej, ale tej codziennej, wpisanej w system, mocno zakotwiczonej w rzeczywistości. Wers: Spróbuj liczyć punkty, gdy oni zmieniają zasady, brzmi jak epitafium dla ostatnich dwóch dekad amerykańskiej polityki wewnętrznej. Z kolei słowa: Chciałbym być duży, ale mam tylko dwie stopy wzrostu, łączą autoironię z egzystencjalnym wyczerpaniem. To czarny humor w wisielczym stylu, który rozbraja i jednocześnie rani.
W świecie muzyki ciężkiej trudno dziś o coś, co brzmi autentycznie – nie naśladowczo, nie nostalgicznie, nie koniunkturalnie. Deadguy udowadniają, że po trzydziestu latach można wrócić i nie zdradzając własnych ideałów, zabrzmieć jeszcze bardziej całym sobą. Nie ma tu miejsca na kompromisy, przebaczenie czy dystans. Jest za to konsekwencja, emocjonalna przemoc i zaskakująca klarowność – to nie reakcja na modę, ale wybuch czegoś, co bulgotało pod powierzchnią przez dekady, a teraz przypomina egzekucję.
Relapse, 2025
Foto: Nathaniel Shannon
O! ………. znowu coś dla mnie. Chłopaki nieźle naparzają. Energia taka jakby grały trzy hardcorowe kapele naraz. Fajnie, że wciąż podrzucasz tak mocarne wkręty.
OdpowiedzUsuńCzasami profilaktycznie blogiem trzeba wstrząsnąć. W przypadku Deadguy czynię to z sadystyczną przyjemnością.
Usuń