Zaproszeni muzycy nie są tu obecni dla prestiżu, lecz dla podkreślenia złożonej dramaturgii poszczególnych nagrań. Kompozycja Not Gonna Follow z udziałem The Congos rozchyla album jak zasłonę: szkielet melodii jakby schodził do katakumb, a tunelowe echo perkusjonaliów i dęciaków uwidacznia poczucie zejścia pod ziemię. Rønnenfelt rozwleka krótki refren do mantry, pozwalając, by brzęki i stukoty krążyły w powietrzu jak widma. To utwór, w którym każda pauza czuje siłę werbla, a każde wybrzmienie ciężar wyroku. Najciekawsze spięcia rodzą się jednak tam, gdzie miękkie ociera się o twarde. Blunt Force Trauma z Eriką de Casier to skrzyżowanie folkowego szkicu z nerwem wymuszonego pocałunku. Chrapliwy głos Rønnenfelta zwykle dominuje – tu spotyka się z szeptem, który prosi o czas i miejsce. Nie jest to poza, lecz precyzyjna deklaracja: sensualność i przemoc współistnieją tu bez mediatora. W utworze Kill Your Neighbor z udziałem Fine pęk rozkołatanych dzwonków i zniekształconej perkusji połyka delikatny wokal, zostawiając po nim zaledwie cień. To moment, w którym gęstniejący wątek dominacji nie sposób tolerować.
Nieprzypadkowo najbardziej okupacyjnym motywem płyty jest oddanie. Rønnenfelt pisze o miłości jak o zestawie narzędzi do zadawania ran. Mona Lisa zaczyna się salwą strzałów, a potem smyczki kroją refren w cienkie wióry. Metafora zniszczonego arcydzieła jako portretu uzależnienia może nie jest zbyt oryginalna, ale podana z dyscypliną i teatralną wyobraźnią. Z kolei utwór Crush the Devils Head przypomina spiralę napięć ciągnącą w dół: złudzenie odporności na zło okazuje się złem samym w sobie. Kiedy w Love How It Feels, Rønnenfelt próbuje zbiorczej diagnozy pokolenia, uderza w poważny, ale zbyt mglisty ton – wnioski wiszą w powietrzu, ale nie domykając sensu. Za to USA Baby uderza już celniej. Piosenka o miłości w cieniu regresywnej polityki wielkiego imperium korzysta z prostego, lecz wymownego rekwizytu – szczęku łańcuchów, by przełożyć prywatny lament na rozpadający się obraz świata zewnętrznego.
W warstwie produkcyjnej Speak Daggers jest precyzyjnie reżyserowaną grą perspektyw. Przestery i chropowatość nie są tu maską, lecz tkanką, która oddycha: raz wtłacza głos w ciasny korytarz, innym razem otwiera przed nim halę, gdzie każdy dźwięk rozchodzi się w koncentrycznych kręgach. Owszem, nie wszystkie pomysły lądują tam, gdzie powinny. Miejscami płyta tonie we własnym mroku, jakby bała się, że zbyt wyraźny kontur naruszy aurę tajemnicy. A jednak to właśnie dyscyplina formy i uporczywość tonu robią największe wrażenie: Speak Daggers jest spójne w swoim rozedrganiu i konsekwentne w swojej niejednoznaczności. Rønnenfelt nie oferuje odkupienia – jeśli coś tu się wygrywa, to pyrrusowo. Ale w świecie, w którym śmierć bywa aktem łaski, a każdy gest czułości nosi ślady ciętych ran, tak zdefiniowana perspektywa wydaje się uczciwsza niż kolejna obietnica ukojenia. To album wymagający, chwilami wręcz okrutny, a przy tym nieodparcie magnetyczny – nie dlatego, że obiecuje światło, lecz dlatego, że pozwala bezbłędnie nawigować w ciemności.
Escho, 2025
Foto: George William Vicary

Komentarze
Prześlij komentarz