Album Points of Origin [2025] odchodzi od gitarowego fingerpickingu charakterystycznego dla wcześniejszych płyt Strattona. Gitary wciąż są obecne, ale piosenki skupiają się teraz na przewiewnych aranżacjach opartych na fortepianowych motywach wspieranych sekcją smyczków. Te instrumentalne warstwy pojawiają się i znikają jak stacje radiowe podczas długiej podróży wzdłuż Pacyfiku, a poszczególne utwory emanują ciepłem analogowych brzmień przypominających echa folkowej nostalgii drugiej połowy lat 60. Pewny siebie, naturalny głos Strattona wysunięty jest na pierwszy plan bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, ale prawdziwym spoiwem wszystkich nagrań są niespokojne dusze bohaterów piosenek, których burzliwe życie i zmienne krajobrazy splatają się w jedną, dramatycznie piękną całość.
Precyzyjna struktura tekstów w Points of Origin wykorzystuje literacką staranność – od szczegółowych monologów po refleksyjne medytacje przypominające sceny filmowego dramatu. Kompozycje takie jak Temple Bar brzmią jak niepublikowane nagrania Paula McCartneya z The Band, z kolei Jesusita przemyca ducha Nicka Drake’a w najdelikatniejszych momentach jego twórczości. W utworze Bardo or Heaven, brzmienie saksofonu i hałaśliwych gitar przeistacza się w muzyczny żywioł – niczym płomień zbliżający się do granicy kadru. W kilku innych fragmentach nagrania przypominają średniowieczne ballady, jakby melodie XVI-wiecznych pieśni zostały splecione ze współczesnymi historiami bohaterów płyty, tworząc uniwersalną jakość zdolną przetrwać kolejne 500 lat.
Zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych emanuje ponadczasową energią – na przybrzeżne klify wciąż napierają potężne fale oceanu, a pamiętające tysiąclecia sekwoje milcząco obserwują zmiany klimatyczne, pożary, trzęsienia ziemi i ludzkie grzechy. W piosenkach Willa Strattona zmieniająca się rzeczywistość działa w poetyckiej dychotomii: ciemność i światło, piękno i gorycz, uczciwość i nikczemność, nieprzerwanie rezonują w cyklu życia, śmierci i odrodzenia.
Solidnie wyprodukowany zestaw klasycznie brzmiących piosenek, które wpadają do ucha dopiero po kilku przesłuchaniach. Mam dużą satysfakcję, kiedy słyszę, jak z płyty na płytę rośnie potencjał artysty.
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim teksty, ale nowy album Jasona Isbella utrzymany w podobnej tonacji jakoś bardziej do mnie przemawia.
OdpowiedzUsuń