Allbarone [2025] to płyta, która wchodzi do głowy jak nocny pociąg: z rytmicznym stukotem, ze światłami odbijającymi się w szybie, z poczuciem, że zaraz wydarzy się coś obiecującego i brzydkiego jednocześnie. Baxter Dury – książę londyńskich półszeptów i mistrz cynicznego uśmiechu, tym razem nie tylko opowiada o dekadencji; on ją laminuje, poleruje i wystawia w gablocie. W duecie z Paulem Epworthem architektem brzmień wielkich jak hangary, Dury konstruuje album, który przypomina satyrą na złudny blask wielkomiejskich miejscówek. Jest ich perfekcyjną imitacją. Słuchasz i myślisz, że to niedorzeczne. Słuchasz kolejny raz i zaczynasz rozumieć wystarczająco dużo.
Tytuł zrodzony z nieporadnej, ale jakże znaczącej gry słów "All Bar One" jest kluczem do tej płyty. To toast wzniesiony w łańcuchu ulubionych pubów aspirującej klasy średniej; kolesi w przyciasnych polo i dziewcząt w odważnych kreacjach odsłaniających zbyt wiele, a wszyscy z mozaiką poglądów przefiltrowanych przez Instagram. Allbarone opowiada o świecie, który lśni z daleka, ale pod palcami okazuje się silikonem. Dury patrzy na wszystko bez wielkiego zażenowania i punktuje; czasem jak stand-uper z piekła rodem, czasem jak kronikarz zanikającej elegancji. Przybrudzony romantyzm jego wcześniejszych płyt został teraz przeniesiony do strefy VIP. Różnica jest taka, że ochroniarz przepuszcza nas tylko po to, byśmy zobaczyli pustkę tapetowaną pozłacaną folią.
Epworth rozkłada przed Durym zupełnie nową scenografię. Zamiast wyleniałych sof – skóra i chrom, zamiast dymu z papierosa – mgła maszynowa, zamiast lo-fi – syntezatory ślizgające się jak lód. Zmieniają się gatunki i style, bas sprężynuje, bębny strzelają suchym klikiem, a przestrzeń onieśmiela szeroką panoramą, jakby album miksowano w akwarium pełnym neonowych ryb. A jednak, w tym luksusie Dury wciąż pozostaje sobą. Jego leniwie przeciągnięty głos z rozbrajającym: czy ja naprawdę muszę to wszystko tłumaczyć? – wypowiada teksty tak ostre, że przebijają ten pozerski wystrój, jak szpilka welur.
Kubla Khan jest wejściem na parkiet z uniesioną brwią: hip-hopowa impulsywność w lakierkach, beat ocierający się o trap, ale przefiltrowany przez brytyjską zgryźliwość. Dury nawija, czasami śpiewa, delektuje się półsłówkami jak łykami ginu. Alpha Dog buja dyskotekowym pulsem, który w innych rękach byłby czystą nostalgią, jednak tutaj zostaje zatrzymany na krawędzi tańca i dystansu. Schadenfreude przypomina zimną nową falę z szyderczym uśmiechem – brzmi jak modlitwa o potknięcie kogoś, kto do niedawna był wszystkim. The Other Me ciężko stawia kroki. Bas pracuje jak tętno biegacza, a ton gitary przypomina, jak brzmi surowa krawędź.
Najbardziej niepokojąca jest Mr. W4 – popowa ballada wykręcona do granic rozpoznania: syntezatory wirują w chórkach, podczas gdy wokal Duriego jest rozpuszczony, pikselowany, jak gdyby artysta mówił przez maskę tlenową w eleganckim spa. To utwór o kruchości podszytej pozą, o tym, co zostaje, kiedy zmyjesz make-up. Z kolei Mocking Jay przynosi najdziwniejszy popkulturowy błysk płyty. Gdy Dury porównuje instagramową poprawność polityczną do finału Igrzysk śmierci, nie chodzi o erudycję; raczej o chłodną diagnozę: nasz gniew bywa sezonowy, a nasze rewolucje – co najwyżej zabawne. Ale to Return Of The Sharp Heads jest gwoździem programu, imponującym i bezczelnym manifestem. Dury wyśmiewa wszystkich po równo: stylizacje, pozy, iluminacje światopoglądowe i dietetyczne niczym konferansjer w kabarecie, w którym krzywe lustra rozciągają sylwetki do granic nieprzyzwoitości. Słowa tną z zawrotną szybkością, puenty sypią się jak szkło po rozbitym kieliszku. To okrutne? Być może. Ale okrucieństwo w satyrze jest czasem jedyną miarą czułości dla świata, który nie chce rozumieć.
Warto odnotować dramaturgię całości. Epworth i Dury układają utwory tak, aby album przypominał opadającą krzywą: od natychmiastowego połysku do późnego rozmazania, gdzie tempo spada, a głos robi się bardziej intymny, wręcz poufny. To nie jest zestaw singli, nawet jeśli kilka nagrań śmiało puka do radia. To album wymierzony w całościowe doświadczenie: w ten moment, gdy po trzecim odsłuchu łapiesz, że brzmienie werbla odbija się echem w metaforze z kolejnego numeru, a motyw syntezatora wraca jak natrętna myśl. Allbarone nie udaje, że jest dla wszystkich – choć paradoksalnie może okazać się przepustką do masowego odbiorcy. Dla artysty na pewno jest to album przełomowy: skok na głęboką wodę, w której Dury nieźle sobie radzi. Jeśli dotąd był idolem wąskiej grupy wyznawców, tutaj daje sygnał, że potrafi "przygwiazdorzyć" bez zdrady własnych ideałów.
Heavenly, 2025
Foto: Tom Berd
Komentarze
Prześlij komentarz