Cass McCombs jest przykładem twórcy, którego muzyka od dwóch dekad z powodzeniem rozwija się z dala od głównego nurtu. Kalifornijski gitarzysta i tekściarz doskonali swój warsztat nasycony wietrznym folkiem, stylem Americana oraz elementami rockowej psychodelii, czego konsekwencją jest jedna z najciekawszych, a zarazem najbardziej niejednoznacznych dyskografii współczesnej muzyki zachodniego wybrzeża. Każdy album artysty podchodzi inaczej do łączenia różnych stylistyk, ale nowa płyta Cass McCombs – Interior Live Oak [2025] rozwija je wszystkie naraz. W szesnastu krokach wręcz onieśmiela popisem sprawności artystycznej.
Interior Live Oak zaczyna się od nieśpiesznego utworu Priestess przypominającego relikt wyjęty z połowy lat 70. Zwiewna linia wokalna nagrania unosi się nad instrumentalnym mostkiem, zdradzając pomysł artysty, który pozwala piosence rozwinąć dobroduszną formę w stylu Neila Younga. Zastrzyk energii przynosi kompozycja Peace opleciona popowym, gitarowym ornamentem ukazująca nieco szerszy zakres muzycznego warsztatu McCombssa. Obok siebie pojawiają się piosenki delikatne i kruche, jak Missionary Bell czy Strawberry Moon, niemal unoszące słuchacza w powietrzu, ale też utwory pełne napięcia jak Miss Mabee czy Van Wyck Expressway. Szczególnie ten drugi pokazuje siłę autorskich tekstów. To mroczna ballada o erozji tożsamości podczas niekończących się podróży autostradami, potrafiąca w kilku wersach uchwycić coś uniwersalnego i przejmującego.
Na płycie nie brakuje zamiłowania artysty do surrealizmu i dziwności. A Girl Named Dogie marszczy przestrzeń powolnym, upiornym rytmem z widmową gitarą Mike’a Bonesa, a Asphodel opowiada o tunelu do Hadesu ukrytym pod San Francisco, łącząc mitologiczną aurę z szybkim, zadziornym rytmem. W tych momentach McCombs potrafi budować całe mikroświaty wciągające słuchacza w dziwnie pokręcone narracje. Jest też miejsce na lżejsze, bardziej zabawne oblicze artysty. Pełen wyluzowanej energii Juvenile jest hołdem złożonym popkulturze lat 80 – nawet jeśli tekst świadomie pozostaje banalny. Z kolei Diamonds in the Mine oddycha atmosferą Grateful Dead idealną na letni wieczór, podczas gdy finałowy utwór tytułowy zawiera transowy rytm i lekko uniesiony głos, które aż się proszą o bis na scenie.
To, że Cass McCombs po dwudziestu latach działalności nadal pozostaje artystą znanym raczej koneserom niż szerokiej publiczności, pozostaje zagadką. Być może jego indywidualny styl nie nadaje się do mainstreamu, ale katalog artysty zawiera więcej bogactwa niż twórczość wielu bardziej popularnych muzyków. Niewielkim problemem Interior Live Oak jest długość płyty i nie do końca przemyślana dramaturgia. Szesnaście utworów to dużo, momentami za dużo – zwłaszcza że część z nich przypomina raczej szkice niż pełnoprawne piosenki. Umieszczenie słabszych fragmentów w pierwszej połowie płyty sprawia, że wejście w świat Interior Live Oak jest trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Album zawiera szereg utworów, które należą do najlepszych w całej dyskografii, ale całość mogłaby zyskać na bardziej przemyślanej selekcji. Nawet największym twórcom czasem przydaje się ktoś, kto autorytarnie powie: tych kilka drobiazgów zostawmy na boku.
Interior Live Oak, Domino, 2025
Foto: Ebru Yildiz
To taki dziwny album sprawiający satysfakcję na różne sposoby. Moim zdaniem warto Interior Live Oak dać szanse i cały program płyty ułożyć po swojemu. Niektóre kawałki poprzestawiać, kilka z nich pominąć, wówczas jak sugeruje gospodarz, zawartość płyty nabiera zupełnie innego kolorytu. Z drugiej strony ten "nadmiar wszystkiego" jakoś szczególnie mnie nie razi, bo nawet te z pozoru niepotrzebne drobiazgi, ale słuchane osobno, też zachowują swój urok.
OdpowiedzUsuńPod grubą warstwą brzmieniowego ziarna McCombs podrzuca kilka zgrabnych piosenek, ale poetyckiej, namacalnej bezpośredniości mojej ulubionej płyty Catacombs, ten album raczej nie przebije.
OdpowiedzUsuń