Przejdź do głównej zawartości

Hipnoza bez kolejności i ornamentu


Australijskie trio instrumentalne The Necks po raz kolejny zapraszają do świata, w którym oś czasu przestaje być linią, a staje się materią do formowania. Trzy płyty, ponad trzy godziny muzyki Disquiet [2025] składające się z czterech odrębnych nagrań eksploruje dość zróżnicowany teren. Na tym polega urok muzyki The Necks – nigdy nie wiemy, dokąd zmierzają, jak tam dotrą i gdzie wylądują. Dwudziesty album studyjny wydany w trzydziestym dziewiątym roku działalności tria, brzmi jak dojrzałe podsumowanie i ryzykowny krok naprzód. Ten rozległy koncept nie tyle proponuje cztery nowe utwory, ile tworzy ciąg warunków do ich słuchania – muzyczną mapę, którą za każdym razem może zacząć rysować się od nowa. 

The Necks pozostają wierni swojej triadowej alchemii: klawisze Chrisa Abrahamsa, kontrabas Lloyda Swantona, perkusja Tony’ego Bucka – ale ich instrumentarium, nie po raz pierwszy rozsadza rzeczywistość. Pomiędzy tonami i uderzeniami wyłania się życie: szmery, rezonanse, preparacje, oddechy i echa, których źródeł nie sposób zlokalizować. Ta materia pośrednia nie jest dodatkiem, lecz szkieletem brzmienia – spoiwem, które z wolna skleja drobne epizody w struktury, a potem, równie cierpliwie wyplata z nich muzyczne ciągi zdarzeń. Nagranie i postprodukcja pracują tutaj w służbie detalu; doskonale słychać jak muzycy słuchają siebie nawzajem, a inżynier dźwięku reaguje na każdy zwrot akcji.

Album opowiada o wzajemnej odpowiedzialności: tej, którą biorą na siebie artyści, ufając procesowi improwizacji oraz tej, którą biorą słuchacze, decydując, gdzie ulokować uwagę. Disquiet świadomie rozstraja nawyki odbioru – nie wskazuje kolejności dysków i utworów, nie sugeruje również odpowiedniego "wejścia". Można zacząć w dowolnym miejscu, bo każda z czterech rozbudowanych form jest osobną konstelacją, a zarazem częścią większej architektury. To dość przewrotne: w epoce dyktatu sekwencjonowania The Necks demontują kolejność, przypominając, że muzyka i słuchacze sami potrafią modelować przebieg zainteresowania.

Choć zespół nie rezygnuje z powściągliwości, dramaturgia Disquiet jest stale obecna – podskórna, płynąca ruchem pływów. Zmiany rejestrów, niewielkie przesunięcia akcentów, drobne wariacje motywów – wszystko to gęstnieje, aż nagle wywołuje fazy napędzanego zgiełku, który nigdy nie traci przejrzystości. Buck jest mistrzem napięcia: potrafi uczynić z hi-hatu oś dramaturgii, a z rozrzedzonego talerza – horyzont. Swanton, zamiast grać linie – rzeźbi czas; jego smyczek i palce zmieniają gęstość przestrzeni. Z kolei Abrahams prowadzi opowieść nie tyle tematami, ile ich nastrojem: rozświetla i przyciemnia rejestry, modulując temperaturę całości. Wszyscy razem tworzą ekosystem zdarzeń, w którym każdy element wydaje się być niezbędny.

Największa siła Disquiet polega na tym, że album nie próbuje przekonać do siebie efektownością. The Necks konstruują hipnozę bez ornamentu – z równą miarą ciszy i dźwięku, impulsu i trwania, napięcia i ulgi. Kiedy pojawiają się bardziej napędzające fragmenty, nie są one wybuchem, lecz konsekwencją; kiedy wraca bezruch, nie jest on pauzą, tylko innym rodzajem ruchu. Ważny jest też ogólny wymiar projektu. Każda z czterech jego części inaczej rozkłada energię, inaczej traktuje relację rytmu do faktury. To dlatego płyta przy całym swoim instrumentalnym minimalizmie, jest tak gęsta znaczeniowo: powściągliwość staje się językiem, a drobiazgi punktem zwrotnym. 

Czy to najlepszy album The Necks? To pytanie źle postawione, bo katalog Australijczyków nie układa się w wyścig, tylko w mapę miejsc odwiedzanych z różną intensywnością. Pewne jest jedno: Disquiet brzmi jak zespół u szczytu samoświadomości – pewny materii, z której korzysta, gotów dalej sprawdzać, jak daleko można przesunąć granice wyobraźni. To muzyka, która nie potrzebuje objaśnień ani deklaracji, wystarczy jej przestrzeń i czas. Na tle współczesnej sceny improwizowanej The Necks wciąż pozostają odrębną kategorią. Disquiet tylko to potwierdza: to wydawnictwo rozległe, wciągające i hojne dla cierpliwego słuchacza, za każdym razem odsłaniające inne warstwy. W czasach pośpiechu i algorytmów oferuje rzadki luksus doświadczenia długiego trwania, w którym uważność staje się praktyką. I dlatego warto do The Necks wracać – nie po odpowiedź, lecz po kolejne doświadczenie.




Northern Spy, 2025
Foto: Camille Walshs

Komentarze

  1. < kantor wymiany >27 października

    Kto by się spodziewał, że po 35 latach kariery The Necks wciąż będą mieli aż tak wielki apetyt na dalsze muzyczne poszukiwania. Estetyka Causeway jest najbliższa moim oczekiwaniom. To "tylko" 26 minut, ale zatrzymujących fragmentów tu nie brakuje.

    …. a już myślałem, że recenzji Disquiet się nie doczekam - a jednak!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawartość płyty wyjątkowo obszerna, więc słuchanie i pisanie tym razem odbywało się na raty - stąd mały, zamierzony poślizg.

      Usuń
  2. bądźmy kwita28 października

    nie dzieje się tu nic, co uzasadniałoby 3-godzinny czas trwania tego boxu

    OdpowiedzUsuń
  3. Na tym etapie The Necks nie muszą już niczego udowadniać. Odważnie eksplorują rejony, w których jeszcze nie byli. Nawiasem mówiąc, to chyba najbardziej instrumentalnie gęsty, złowieszczo brzmiący album zespołu w całej dyskografii, przez który nie jest tak łatwo przebrnąć, ale aż tak negatywnie nastawiony jak kolega powyżej, bym nie był. Każdy z czterech utworów rezonuje zupełnie inną energią, a tytułowy niepokój wpisany jest w tkankę praktycznie każdego utworu. Wszystko mi się tu zgadza - łącznie, z jak zwykle nienaganną produkcją. Stylistycznie rzecz odmienna, inaczej poukładana, może bardziej radykalna i wymagająca, ale pełna znakomitych - co ważne, nowych pomysłów brzmieniowych moim zdaniem wartych prześledzenia.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz