Zapracowany wirtuoz gitary Steve Gunn tworzy mnóstwo wartościowej muzyki. Kilka tygodni temu wydał album instrumentalny Music For Writers [2025], a wcześniej współpracował z liczną grupą znakomitych artystów takich jak: Ryley Walker, Kurt Vile, perkusistą Johnem Truscinskim czy z awangardowym zespołem Beings. Teraz gitarzysta wrócił do trybu piosenkarza, kompozytora, autora tekstów i jest gotowy ogłosić nowe, solowe wydawnictwo niezwiązane z żadnym projektem pobocznym.
Steve Gunn na płycie Daylight Daylight [2025] rezygnuje z rockowej energii wcześniejszych produkcji, by wsłuchać się w szept drewna, strun i oddechu studyjnych pomieszczeń. To płyta o cierpliwości i uważności. Czterdzieści minut muzyki i siedem premierowych utworów wcale nie prosi, by wpuścić je do środka. Spokojnie czeka na moment, kiedy słuchacz uchyli drzwi. Gdy jest gotowy to zrobić – wszystko staje się jasne: świt pyszni się tu czerwienią liści jesiennego klonu, a czas płynie jak mgła nad wyspą stuletnich dębów.
Produkcja Jamesa Elkingtona jest jak światło poranka: ciepła, rozproszona, nigdy oślepiająca. Elkington nie tylko współtworzy materiał, ale i oplata go precyzją odpowiednio stonowanej aranżacji. Smyczki Macie Stewart i Bena Whiteleya, kontrabas Nicka Macriego, dyskretny oddech instrumentów dętych Huntera Diamonda nadają piosenkom wymiar, który nie przygniata, a raczej podkreśla znaczenia. Gitara i miękki baryton Gunna pozostają w centrum, lecz są jak bohater w dobrej powieści – nie kradną perspektywy, ani instrumentalnych wątków.
Nearly There otwiera album jak uderzenie chłodnego poranka po wyjściu z domu. Przestrzeń pogłosu, akustyczne szarpnięcia, pierwsze, a jednak dotkliwe egzystencjalne pytania – to jeszcze nie deklaracja, a bardziej mapa drogowa: już wiemy, że będziemy się poruszać z czułością, powoli, krok po kroku. Zamiast natychmiastowych olśnień dostajemy płynność i ruchome granice. Oznaki łatwiejszych melodii przynoszą utwory Another Fade i Loon – łatwiejszych, bo najbliższych popowej intuicji, a jednak dalekich od prostej chwytliwości. Gunn dosypuje do tych piosenek kryształki cukru, ale też całą szklankę niczym niezmąconego spokoju. W Another Fade słychać powściągliwy puls, który prowadzi wzrok w stronę horyzontu, podczas gdy Loon z dyskretnie rozciągniętą linią wokalu, zatrzymuje myśli gdzieś między czuwaniem a snem. Te utwory nie wpadają w ucho, one tam powoli osiadają.
Hadrian’s Wall jest najbardziej pełną realizacją estetyki płyty: jazzowo-folkowe zawołanie, smyczki pamiętające wczesnego Nicka Drake’a i spowolniony rytm, w którym tli się duch Johna Martyna. Nie ma w tym ani krzty pastiszu. Każda fraza ma swój ciężar, a każdy akord podany jest tak, jakby ktoś z ostrożnością odkładał porcelanę na stół. A Walk – gitarowa fuga na cztery kroki i jedno spojrzenie przez ramię, niesie coś z rytuału codzienności. Idziesz i słyszysz, jak gitara kreśli cienie między drzewami. Tytułowy Daylight Daylight stanowi naturalne dopełnienie tak rozłożonych wątków: brzmienia migoczą, instrumenty wyplatają sieć jak pajęczyna nad ścieżką, a powściągliwość bywa bardziej sugestywna niż wybuch emocji. To kompozycje, które nie wymagają aplauzu – wystarcza im przytaknięcie sercem.
Głównym punktem ciężkości i niewątpliwą atrakcją płyty jest melancholia utworu Morning On K Road, opowiadającego o przypadkowym spotkaniu w Auckland z Hamishem Kilgourem z nowozelandzkiego zespołu indie rockowego The Clean. Był to ostatni raz, kiedy zespół grał koncert przed nagłą śmiercią Kilgoura. Nagranie jest małym arcydziełem gitarowego kunsztu, piękne zespolonej orkiestracji i znakomitego pisania piosenek. W delikatnym fingerpickingu wyczuwa się uścisk dłoni, w smyczkach obietnicę i jej spełzanie, a w głosie akcent żalu, który nie wykrzykuje bólu, lecz palące emocje gasi szeptem.
Paradoksalnie największą siłą Daylight Daylight jest to, że nie chwyta za rękaw. Nie jest to album, który "się podoba". To album, który zostaje. Z czasem zaczyna się go nosić jak ulubiony sweter: nie dlatego, że zwraca uwagę, ale że pozwala się sobą miękko otulić. To płyta zbudowana z kilku warstw: uważnych tekstów, dotyku palców na strunach, przytomności kontrabasu, miękkości smyczków i elokwencji dęciaków, ale finalnie pozostaje niezwykle przejrzysta – jak dobra poezja: ekonomiczna w słowach, hojna w znaczeniach. W dorobku Steve Gunna album stanowi świadectwo artystycznej dojrzałości, a zarazem odważny manifest kalejdoskopowych wyborów gitarzysty.
No Quarter, 2025
Foto: Daniel Cavazos

Dzisiejszy poranek rozświetlony, ale mroźny - przynajmniej u nas.
OdpowiedzUsuńGdyby z tego cichego zestawu przytulić jedynie "Morning On K Road", to i tak warto.