Monumentalny album Preacher’s Daughter [2022] i mroczna niespodzianka Perverts [2025] wydana w pierwszych dniach stycznia bieżącego roku, uczyniły z Ethel Cain jedną z najbardziej fascynujących postaci na scenie muzyki niezależnej ostatniej dekady. Trudno sobie wyobrazić, że kolejne wydawnictwo mogłoby przebić emocjonalną i narracyjną głębię dwóch poprzednich płyt – a jednak tak się stało.
Ethel Cain – Willoughby Tucker, I’ll Always Love You [2025] jest rozwinięciem jednego z wątków debiutu, którego centrum stanowiła postać Willoughby’ego Tuckera – wspominanego w Preacher’s Daughter jako chłopaka z liceum, który uosabiał wszystko, czego Ethel Cain pragnęła: bliskość, zrozumienie, nadzieję. Tam był zaledwie wspomnieniem, cichym symbolem utraconego potencjału. Tu staje się rzeczywisty – choć nadal rozmyty, niepewny, jakby wyjęty ze snu o niespełnionej miłości.
W przeciwieństwie do quasi-epickiej struktury debiutu nowy album nie próbuje opowiedzieć jednej, spójnej historii od początku do końca. To nie jest kolejny rozdział poświęcony kobiecości, religii, ucieczce, przemocy i śmierci. Raczej mamy tutaj do czynienia ze zbiorem luźnych impresji, wewnętrznych monologów, reakcji na osobistą traumę. Podczas gdy debiut dosłownie lub metaforycznie przemieszczał się przez czas i przestrzeń – na tej płycie wszystko dzieje się jakby w jednym miejscu, w jednej głowie, w jednym uczuciu.
Dwa pierwsze utwory Fuck Me Eyes i Janie ustanawiają ton całego projektu. Pierwszy na pozór przyjazny w charakterze powoli zrzuca maskę euforii, ujawniając brutalną rzeczywistość: dziecięcą seksualizację, przemoc i zagubienie. Akustyczna formuła drugiego nagrania przybiera formę lamentu nad utraconym bezpieczeństwem i poszukiwaniem wyjścia poprzez zaborczą miłość, narkotyki – cokolwiek, co chociaż na chwilę mogłoby uśmierzyć ból. To właśnie w tym miejscu album ujawnia swój rdzeń: nie jest opowieścią o uzdrowieniu, a historią relacji, która miała być ratunkiem, a okazała się nieudaną próbą znalezienia sensu w świecie, który zadaje rany szybciej, niż pozwala je leczyć.
Ethel Cain na poprzednich płytach udowodniła, że potrafi komponować z rozmachem godnym ścieżki dźwiękowej do filmowego dramatu – ale w obrębie Willoughby Tucker, I’ll Always Love You jej ambicje muzyczne sięgają jeszcze dalej. Około jedna trzecia nagrań jest instrumentalna, co daje przestrzeń dla rozbudowanej dramaturgii i eksperymentów dźwiękowych: od rozciągniętych dronów, ambientowych pejzaży, aż po metaliczne trzaski i zgrzyty. Nie są to ozdobniki, a raczej pełnoprawne nośniki emocji. W utworach takich jak Tempest czy A Knock at the Door – tam, gdzie słowa zawodzą, muzyka przejmuje całą ekspresję, wyrażając lęk, bezradność czy pragnienie ratunku, które przychodzi zbyt późno albo wcale. Nie brakuje tu również bardziej tradycyjnych form – akustycznych ballad, drobnych szkiców lo-fi, melancholijnych tekstów. To właśnie w nich kryją się najbardziej przejmujące wersy pełne niedopowiedzeń, powtórzeń, wyznań rzucanych jakby mimochodem – jak w Dust Bowl, gdzie cielesna bliskość staje się jedynym możliwym językiem miłości.
Na tej płycie Willoughby Tucker nie jest w pełni rozwiniętą postacią. Paradoksalnie, w tym tkwi jego tajemnicza siła. Dla Ethel Cain jest projekcją nadziei, fantazją o ocaleniu, astralnym ciałem, które miało być bezpieczne, a stało się kolejnym źródłem bólu. W utworze A Knock at the Door artystka próbuje zobaczyć w nim zbawiciela – kogoś, kto powstrzyma kolejne rozczarowania, ale to iluzja. Może właśnie dlatego kulminacja albumu ma tak ogromny ciężar emocjonalny. W nagraniu Tempest wszystko się rozpada. Słowa zanikają, zostaje tylko krzyk i gitara. Jednak najbardziej przejmujący moment płyty słuchacz odnajdzie w piętnastominutowym, medytacyjnym finale Waco, Texas, w którym Ethel Cain mierzy się z uczuciem straty: Kiedy to się skończy, może wtedy się prześpimy – śpiewa głosem ledwo trzymającym się tonacji. W jedenastej minucie milknie, ale muzyka trwa nadal: żałobne pady, fortepian, przestrzeń – jakby artystka chciała zostawić słuchacza sam na sam z własnym uczuciem pustki. Willoughby Tucker, I’ll Always Love You nie kończy się happy endem. Ale jest w tym wyczuwalne piękno, które wynika jedynie z faktu, że ktoś próbował kochać, choć cały świat mówił, że to niemożliwe.
Doughters of Cain Records, 2025
Foto: Haydena Anhedöni, Silkena Weinberga
Trzeba być absolutnie pewnym siebie, żeby tak niezwykłą płytę wydać w środku lata.
OdpowiedzUsuńSłucham i jestem zachwycona!
OdpowiedzUsuńWilloughby Tucker, I’ll Always Love You niewątpliwie uplasuje się na szczycie mojego zbioru, ale coś czuję, prawdziwą wartość album odsłoni dopiero późną jesienią, kiedy zaczną spadać liście :)
Winyl zamówiłem przedpremierowo. Niecierpliwie czekam na pana kuriera. Z tego co słyszę, intuicja mnie nie zawiodła.
OdpowiedzUsuńWczoraj w powyższym temacie obleciałem prasę muzyczną. Pitchfork, chyba jako jedyny albumu nie docenił. W recenzji napisanej jakby od niechcenia jedyne 6.7, co wzbudziło mój uśmiech politowania, tym większy, gdy równolegle usiłowałem wysłuchać infantylnej tandety nijakiej Amaarae - Black Star, wycenionej u nich na 8.8. Czy czegoś nie rozumiem?
OdpowiedzUsuńnie sądzę. to nie pierwszy raz kiedy w kształtowaniu gustów nowego pokolenia ocierają się o śmieszność
Usuń... nawet na portalu Rate Your Music zostało to zauważone:
Usuń"The reception of this album by some "leading critics" and "leading voices in music journalism" have been comical at best. But I don't care too much in the traversing of such roads"
Niesamowita eksplozja talentu Ethel Cain. Dwie duże, znaczące płyty w roku - nieźle! Aż się boję o to, co będzie się działo w niedalekiej przyszłości.
OdpowiedzUsuńPrzepiękny tytuł recenzji i równie przejmująca puenta idealnie pasujące do zawartości albumu!
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję. Nawiasem mówiąc, teksty o tak sugestywnych płytach zwykle "piszą się same".
UsuńAleż te utwory pięknie rozpuszczają się we krwi.
OdpowiedzUsuńMiło jest być zaskoczonym muzyką niezależną, która niespodziewanie znalazła się w centrum głównego nurtu. Zasadniczo album mógłby mieć jeszcze kilka niespodzianek, ale fakt, że Cain robi tu tyle pięknie zatrzymujących rzeczy jest ujmujący, taki rodzaj otulającej muzyki na mroczne czasy, a może - jak to wyżej napisała Pacyfa, na sam środek jesieni.
OdpowiedzUsuńPiękna liryczna opowieść, pewnie ciępło letnich miesięcy przywiało pamięć w sercu,
OdpowiedzUsuń