Dziesiąty album studyjny Marissy Nadler przynosi muzykę w pełni autorską: samodzielnie wyprodukowaną, pewną własnego języka, bardziej oszczędną, a jednocześnie gęstą od znaczeń. Marissa Nadler – New Radiations [2025] nie tylko rejestruje ducha współczesnych nam czasów, ale niczym kino Davida Lyncha – odsłania mrok, który czai się tuż pod powierzchnią codziennego życia. Przypomina podmuch wiatru, który czujesz, ale go nie widzisz. To płyta o ruchu fizycznym i psychicznym wyrażającym loty, podróże, ucieczki i transformacje, oraz o tym, jak ten nieustający bieg nadaje sens rozpadającym się relacjom.
Zasadniczym motywem New Radiations jest latanie widziane jako gest wyzwolenia, metoda na uzyskanie szerokiej perspektywy, ale też metafora samotności. Nadler splata fakty biograficzne pionierów lotnictwa Geraldine Mock, Walentyny Tierieszkowej, Roberta Goddarda z tekstami o rozstaniu i pamięci. Jej pisanie unika dosłowności – bardziej przypomina zbiór luźnych opowiadań. Emocje są tu refrenami, a tłumaczą je panoramiczne obrazy. To jazda obowiązkowa większości nagrań: pamięć jako mapa powietrznych korytarzy, po których krążą obserwacje artystki. Drugim filarem płyty są złowieszcze kołysanki: łagodna faktura wokalu i gitarowego fingerstyle’u unoszące treści mroczne, czasem kryminalne. Ta kalejdoskopowa dychotomia piękna i grozy nadaje muzyce dodatkowych walorów, dzięki czemu płyta nigdy nie osiada w jednolitym klimacie.
Po kilku latach rozbudowanych orkiestrowych produkcji Nadler wraca do sedna akustycznych brzmień. New Radiations jest minimalistyczne, ale nie surowe: warstwowe aranże Milky’ego Burgessa, syntezatory oraz lekkość akustycznych i elektrycznych gitar pod liniami wokalnymi, tworzą dyskretną architekturę eksponującą jasną barwę głosu amerykanki. Randall Dunn miksuje całość tak, by wokal był na pierwszym planie, a echo harmonii płynne i hipnotyczne – tak, aby każdy oddech i zmiana akordu pracowały na zatrzymujący efekt końcowy.
New Radiations to jeden z najdojrzalszych i najbardziej poruszających dzieł w karierze Marissy Nadler. Artystka udowadnia, że nie potrzebuje spektakularnych aranżacji ani nadzwyczajnych środków, by tworzyć muzykę o potężnym ładunku emocjonalnym. Jej twórczość jest dowodem na to, że sztuka może być jednocześnie osobista i uniwersalna, piękna i złowroga, zakorzeniona w doświadczeniu, a zarazem unosząca się wysoko ponad codzienność, gdzie przemyślane, minimalistyczne struktury potrafią wydobyć najpiękniejsze formy szczerości.
Sacred Bones / Bella Union 2025
Foto: Ebru Yildiz
Z kilku ostatnich wpisów poświęconych twórczości artystów indie folkowych spoza głównego nurtu - Mac DeMarco, Cass McCombs, The Reds, Pinks & Purples najbardziej przekonuje mnie Marissa Nadler. Wydaje mi się autentycznie szczera w tym, co robi. Tutaj wszystko się idealnie poukładało. Jest refleksyjne, a jednocześnie wystarczająco klimatyczne, żeby wstrzymać oddech. Rzecz niewątpliwie niszowa, artystyczna w dobrym znaczeniu tego słowa, więc pewnie wszystkich nie zadowoli, ale mnie ten album uradował niesamowicie.
OdpowiedzUsuńMnie również. Atmosfera tej płyty jest nieziemska :)
UsuńZ każdej z wymienionych przez Ciebie płyt pozyskałem kilka, z różnych powodów ważnych dla mnie piosenek i nagle zorientowałem się, że zrobił się z tego całkiem zgrabny wrześniowy zestaw na pożegnanie wakacji. Dorzuciłem jeszcze dwa utwory Ethel Cain, które całkowicie mną zawładnęły. W melancholijnym uścisku trzymają do dzisiaj.
UsuńJak na moje ucho Marissa Nadler i Ethel Cain grają na podobnej skali emocji. Pod względem produkcji, rodzaju wykorzystanych środków wyrazu czy poruszanej tematyki obie płyty są dość zbieżne. Różnice tkwią w subtelnie rozłożonych akcentach dotykających osobistych przeżyć i odczuć. Obie płyty trzymają bardzo wysoki poziom, co w dzisiejszych czasach nie zawsze jest oczywiste. Szukanie ciszy i głębszych znaczeń w nagraniach obu pań, dla wielu sympatyków dobrej muzyki może być uzdrawiające.
OdpowiedzUsuńKolejna piękna, ważna płyta, która w głównym nurcie nie ma żadnych szans.
OdpowiedzUsuń